Podobnie jak płyta Bena Foldsa, o której pisaliśmy niedawno, nowy album Jenny Lewis jest pokłosiem pandemiczno – lockdownowych przemyśleń. Jenny zawsze potrafiła świetnie opowiadać i w pierwszej osobie pisać o życiowych zawirowaniach, emocjonalnych wzlotach i porażkach. Każdy etap jej muzycznej kariery, od czasów zespołu Rilo Kiley aż do dziś, jest odzwierciedleniem procesu zdobywania kolejnych stopni „tzw. życiowej mądrości”.
I oto po latach, Jenny znalazła wreszcie panaceum na nasze i jej rozterki. Otóż, należy przede wszystkim skupić się na poszukiwaniu radości. A co może jej dostarczyć? Np. kupienie sobie Chevroleta oraz szczeniaka, będącego krzyżówką cocker spaniela i pudla („Puppy And A Truck”). Brzmi trochę pretensjonalnie? Być może, jednak pamiętajmy, że batalia z kryzysem wieku średniego może przybierać najróżniejsze formy, a Lewis ma spore doświadczenie w leczeniu emocjonalnych siniaków.
Na okładce płyty, artystka ma na sobie suknię, w której przed laty występowała legendarna pieśniarka country, Skeeter Davis (znana z przeboju „The End Of The World”). Materiał został zarejestrowany w studiach RCA w Nashville. Jednak muzyczna tradycja amerykańskiego południa zostaje od czasu do czasu finezyjnie przełamana (jak w znakomitym, pobrzmiewających echem klasyków Fleetwood Mac, „Psychos” czy w „Giddy Up”). Poza tym, piąty solowy album Jenny Lewis to songwriterska klęska urodzaju, obfitująca w refreny, od których nie sposób się uwolnić. Spróbujcie sami.