Dziewiąty album zespołu to bez zmian mroczny, psychodeliczny trip, na którym Godflesh od lat opiera swój przekaz. Zawsze była to muzyka złostanu. Sam tytuł płyty (purge = oczyszczenie) bezpośrednio odnosi się do tego, w jaki sposób lider zespołu, Justin K Broadrick, używa jej w terapii zdiagnozowanego w ubiegłym roku autyzmu i stresu pourazowego (źródło: informacja prasowa).
„Purge” to zapis kolejnego etapu podróży, którą przebywa od początku swojej twórczości. Jak sam wyznaje Broadrick w wywiadach – zawsze czuł się wyobcowany, także na scenie życia – już od dzieciństwa aż po dorosłość. Godflesh jest dla niego sposobem ekspresji emocji, których źródłem jest nadwrażliwość i poczucie przytłoczenia złem tego świata. Muzyka jest tu remedium, czymś w rodzaju katharsis od nieustającego rozczarowania kondycją ludzkości.
Album zarówno muzycznie jak i poprzez sam tytuł powraca do dróg eksplorowanych na „Pure” z 1992 roku. Purge prezentuje jednak większą intensywność w rytmach i dozowaniu elektroniki niż Pure, porzucając przy tym mroczne eksperymenty ambientowe oraz rozwlekłość kompozycji tamtej płyty. Płytę rozpoczyna „Nero” przytłaczającym pulsem rytmicznej pętli, charakterystycznym riffem gitary oraz przeraźliwym krzykiem Broadricka. Dalej spadają podobnie ekstremalne lawiny „Army of Non” „Land Lord”. Druga część albumu jest wyraźnie bardziej ambientowa, niż poprzedzający ją kataklizm. „Permission” to hipnotyzujący drum’n’bass, „The Father” jest jakby cięższą o riff wersją shoegaze’owego wcielenia Broadricka, czyli Jesu. W powolnym, niemal sludge’owym „Mythology of Self” twórca znów mrozi krew przerażającym growlem. Jednak w finałowym „You Are the Judge, the Jury, and the Executioner” powraca do swojego łagodniejszego, bardziej anielskiego wcielenia. Ten utwór kończy album hipnotyzując atmosferą zapadającej po nuklearnym wybuchu ciszy.
Styl Godflesh pozostaje od dziesięcioleci niepodrabialny z jednej istotnej przyczyny – niezwykła, a zarazem bezczelnie prosta formuła brzmienia, łącząca industrial, metal, post punk i dub sprawia, że każda imitacja drażni wręcz wtórnością. Oryginalny wzorzec Godflesh to ciężki, transowy beat, miażdżący brzmieniem i melodyką bas G. C. Greena, jeden lub dwa atonalne, gitarowe riffy, a także zbitki zdań, czasem wyryczane, a czasem wyśpiewane przez Broadricka z transcendencją nawiedzającego kompozycje ducha. Dobrze, że duet z Birmingham znów o tej niepowtarzalności przypomniał.